fbpx

Wulkan Taranaki – trekking nocą przez busz i niesamowity wschód słońca

Wulkan Taranaki – trekking nocą przez busz i niesamowity wschód słońca

Po przypłynięciu do Wellington (Północna Wyspa) z Południowej Wyspy Nowej Zelandii naszym pierwszym celem była góra Egmont (Taranaki) – czynny wulkan.

W stolicy NZ znaleźliśmy się późnym popołudniem i robiło się ciemno. Byliśmy w porcie w dużym mieście, więc nie za bardzo wiedzieliśmy, gdzie podziać się na noc. Nie liczyliśmy zbytnio też na autostop, ponieważ po pierwsze był wieczór, a po drugie łapanie stopa w dużym mieście nie jest takie proste, jak na wylotówce, ale mimo wszystko postanowiliśmy spróbować, a jak się nie uda w przeciągu kilkunastu minut, to będziemy się wtedy martwić.

Port w Picton
Pożegnanie Południowej Wyspy

Stanęliśmy przy głównej ulicy przy jakimś parkingu, żeby w razie czego było łatwo się zatrzymać. Wystawiliśmy kciuka i O WOW! nie minęły dwie minuty i sympatyczna pani zatrzymała się. Podróżując po Południowej Wyspie często słyszeliśmy, że na Północnej o wiele łatwiej o stopa.
– Gdzie jedziecie?
– Chcemy wyjechać poza miasto, może być Porirua.
– Jadę do Levin, wskakujcie.
Cóż za szczęście!! Po kilku minutach była już ciemna noc, a my jechaliśmy poza miasto. A tam mieliśmy w planach rozbić namiot już gdziekolwiek.

Jechaliśmy sobie spokojnie, gawędziliśmy o podróżach i nagle kobieta powiedziała:
– Wiecie co? Mam dla Was propozycję. Jadę do syna, mieszka w moim domku niedaleko plaży i jest tam jeden wolny pokój. Jeżeli nie chcecie spędzić nocy w namiocie to Was zapraszam. Mamy dużo wina 🙂
Wow, szok! Poważnie ktoś chce zaprosić obcych ludzi do swojego domu?
– Ojej, bardzo chętnie, dziękujemy za zaproszenie, z wielką chęcią skorzystamy.
– Nic Wam nie będzie, obiecuję – dodała. Potem powtórzyła to zdanie chyba ze sto razy, Aż zaczęło być to trochę dziwne, ale i tak pojechaliśmy do jej domu.

Nie było się czego obawiać. W domku zastaliśmy jej syna z dziewczyną i świetnym psiakiem. Trochę zdziwili się na nasz widok, ale zareagowali entuzjastycznie. Wieczór spędziliśmy niesamowicie miło, czuliśmy się bardzo swobodnie, jak wśród dobrych znajomych. Zjedliśmy pizzę i wypiliśmy wspólnie chyba ze cztery butelki wina 🙂 rozmowa bardzo się kleiła 🙂

Kolejnego dnia planowaliśmy dojechać pod wulkan Taranaki. Do przejechania mieliśmy ponad 200 km, więc na spokojnie wstaliśmy, zjedliśmy śniadanie, pożegnaliśmy się z gospodarzami i ruszyliśmy w drogę. Zostaliśmy nawet podwiezieni do centrum Levin, żeby łatwiej było nam łapać stopa. Gościnność Nowozelandczyków nie zna granic.

Wyspani i zadowoleni zrobiliśmy w Levin jeszcze małe zakupy i zaczęliśmy łapać stopa. Szło nam całkiem sprawnie, kilka stopów po kilkanaście, kilkadziesiąt kilometrów. Naszym przedostatnim podwożącym był Jude – sympatyczny gość po 40stce, w połowie Maorys.
– Odwiozłem właśnie swoje dzieci na kolonie, wiecie co, podwiozę Was do Inglewood, mam dużo czasu – powiedział Jude.
– Ale musisz nadrobić przez to aż 50 km w jedną stronę! Nie chcemy Cię tak angażować. Na pewno złapiemy szybko kolejnego stopa.
– Nic się nie martwcie, z chęcią Was podwiozę.
I takim sposobem nie mieliśmy nic do gadania. Szybko znaleźliśmy wspólny język z Judem, okazało się, że też jest miłośnikiem sportów zimowych, a zwłaszcza snowboardu. Opowiadał nam o swoich przygodach snowboard’owych w Japonii i o stokach w Nowej Zelandii.

Pożegnanie z Jude

W końcu dojechaliśmy do Inglewood. Wymieniliśmy się kontaktami i na koniec Jude dodał:
– Jeżeli będziecie jechać do Parku Narodowego Tongariro, to mieszkam niedaleko. Możecie do mnie przyjechać i zostać ile chcecie. Odpocząć, mam rowery, możecie pojeździć po okolicy.
– Dzięki Jude, to mega miłe z Twojej strony. Mamy nadzieję, że uda nam się Cię odwiedzić.
Później rzeczywiście odwiedziliśmy Jude’a i spędziliśmy z nim Święta Wielkanocne, ale o tym kolejna opowieść 🙂

W Inglewood zrobiliśmy jeszcze małe zakupy na kolejne dwa dni. Mieliśmy zamiar pójść na trekking, więc prowiant był potrzebny. Szliśmy do głównej ulicy z naszymi wielkimi plecakami, gdy nagle zauważyliśmy, że pewna Pani bardzo nam się przygląda. Gdy byliśmy już blisko niej, patrząc na nas przerażonymi oczami, zagadała:
– Witajcie! Czy macie gdzie spać?
– Dzień dobry, tak, mamy zamiar jechać pod wulkan Taranaki, mamy namiot i chcemy spać w namiocie.
– Jeżeli chcecie, to możecie przyjść do mojego domu na noc. – dodała.
Nasunęło nam się jedno słowo: NIESAMOWITE. Niesamowite jest to, jak bezinteresownie dobrzy są Nowozelandczycy!!
Mieliśmy jednak inne plany, więc bardzo serdecznie podziękowaliśmy obcej kobiecie, pożegnaliśmy się i poszliśmy dalej.

Ostatnia prosta do wulkanu. Szybko udało nam się złapać stopa. Młody turysta podróżujący vanem akurat też tam jechał, więc złożyło się idealnie.

Drogą Egmont Road dojechaliśmy do North Egmont, gdzie znajduje się centrum informacyjne pod Taranaki. Było już popołudnie, ale informacja była jeszcze otwarta. Chcieliśmy się dowiedzieć, jak wyglądają aktualne warunki szlaku, bo z daleka było widać ośnieżony wierzchołek. Naszym pierwotnym planem było wyjście na szczyt. Pracownicy parku jednak bardzo nam to odradzali, szlak był oblodzony.
Wulkan Taranaki, mimo iż nie jest najwyższym szczytem, jest bardzo niebezpieczny i każdego roku dochodzi tam do wielu wypadków.

Taranaki z Nort Egmont
Widok na Ngauruhoe i Ruapehu (słynna Góra Przeznaczenia – Mordor)

Całe popołudnie zastanawialiśmy się co robić. Mieliśmy zamiar rozbić gdzieś w ukryciu namiot i mimo wszystko spróbować wyjść na szczyt rano z nastawieniem, że w razie bardzo oblodzonej ścieżki zawrócimy. Była już godzina osiemnasta, gotowaliśmy kolację i przemyślaliśmy wszystko na prawo i lewo.
Kilka dni wcześniej napisała do nas na Instagramie Aga – Polka mieszkająca w New Plymouth i polecała pewien odcinek szlaku przy wulkanie. Mieliśmy więc dwie opcje: próbować wyjść na szczyt lub przejść kawałek szlaku biegnącego dookoła wulkanu. Biorąc pod uwagę polecenia Agi, około godziny dziewiętnastej zdecydowaliśmy, że idziemy nad niesamowity punkt widokowy – małe jeziorko Pouakai Reflective Tarn (kocham nowozelandzkie nazwy), w którym jak w lustrze odbija się wulkan. Był jeden haczyk. Żeby było tak idealnie, jak to sobie wyobraziliśmy, musieliśmy być tam z samego rana. Późniejszą porą woda nie jest już tak spokojna, a na wieczór zapowiadało się zachmurzenie.

Przemyśleliśmy wszystkie za i przeciw i ruszyliśmy nocą na trekking przez busz. Mieliśmy do przejścia 9,5 km, około 550 metrów przewyższenia. Według drogowskazów zajmuje to około 3,5-4h. Nie tak źle.

Było ciemno, bardzo ciemno mimo pełni księżyca. Znajdowaliśmy się w środku gęstej dżungli w środku nocy. Jedyną pocieszającą rzeczą było to, że w Nowej Zelandii nie ma żadnych gadów, ani drapieżników, które mogłyby nam coś zrobić, ukąsić lub pożreć żywcem.
Busz nocą wyglądał niesamowicie. Czuliśmy się jak w jakimś filmie. Jedynie promień światła czołówek oświetlał nam drogę. Ścieżka była bardzo wąska, co jakiś czas zdarzały się powalone drzewa, a przechodzenie po mostach linowych zawieszonych nad górskimi potokami podnosiły poziom adrenaliny. Drzewa od samego dołu porośnięte były gęstym mchem. Czuliśmy się jak w awatarze, chociaż mało co widzieliśmy. Nagle coś poruszało się w krzakach. Krzyknęłam odruchowo, Grzesiek przeze mnie też i grzmotnęłam na tyłek. Przecież wiedziałam, że drapieżników tu nie, ale mimo wszystko odruchy zrobiły swoje. Okazało się, że to opos, nowozelandzki possum, siedział sobie na drzewie i wielkimi ślepiami nam się przypatrywał. Serce podskoczyło nam do gardła.

Opos (ang. possum) – jest szkodnikiem. Nowa Zelandia walczy z ich populacją. Niszczą one drzewa (szczególnie liściaste) poprzez podgryzanie młodych gałązek i zjadają ptasie jaja. Bardzo się rozprzestrzeniły, dlatego w lasach ustawiane są pułapki z trucizną. Zaczęto jednak łapać je również na futro, które sprzedawane jest jako ekologiczne. Liczba zwierząt zabranych na futra rośnie i prawie zrównała się z liczbą zabitych w wyniku zatrucia.

fot: www.pestdetective.org.nz/culprits/possum/

Byliśmy dopiero w połowie szlaku, a minęły już ponad dwie godziny. Ciężkie plecaki dawały nam o sobie znać. Mieliśmy na plecach po około 16-17 kg. Po 4 godzinach wyszliśmy z dżungli i drogę zaczął oświetlać nam księżyc. Magia. Nad jeziorko mieliśmy jeszcze kawałek drogi, a dopiero teraz zrobiło się ostro pod górę. Zmęczeni, w rytm piosenki Pink Floyd „Comfortably numb”, powoli toczyliśmy się pod golgotę. Wulkan nocą w świetle księżyca i gwiazd wyglądał nieziemsko.

Taranaki nocą

Po ponad pięciu godzinach w końcu doszliśmy do celu. Wszędzie dookoła porasta wysoka trawa, a teren jest pod ścisłą ochroną, dlatego idzie się po przygotowanej drewnianej kładce.

Jeziorko Pouakai jest na prawdę maleńkie. Kładka wiedzie dookoła niego i tylko z jednej strony było wystarczająco miejsca na dwa śpiwory rozłożone koło siebie. Tak, śpiwory, przez trawiasty teren nie było możliwości rozbicia namiotu. Byliśmy jesienną porą w górach, temperatura spadła w okolice zera, a nas czekała noc (na szczęście już tylko pół nocy) w śpiworach komfort +14 stopni. Na szczęście mieliśmy ze sobą też naszą ukochaną różową kołdrę, którą kupiliśmy w pierwszym tygodniu pobytu w NZ z drugiej ręki. Gdyby nie ona, nie wiem jak przetrwalibyśmy noce w Nowej Zelandii 🙂 Sen był bardzo płytki, co chwilę budziliśmy się z zimna i czekaliśmy na rano, jak na wybawienie.

W końcu zaczęło być coraz bardziej widno. Kilka osób z pobliskiego schroniska schodziło się na robienie zdjęć. Zmarznięci, ale mega zadowoleni, że zaczyna świtać, wyciągnęliśmy aparat i zaczęła się sesyjka. Był to jeden z najpiękniejszych wschodów słońca jaki widzieliśmy.

Pstryknęliśmy milion zdjęć, ogrzaliśmy się pierwszymi promieniami słońca, zjedliśmy śniadanko i ruszyliśmy dalej. Przed nami 6 km szlaku do drogi, ale na szczęście już tylko w dół. Gdy doszliśmy na parking było przed południem i zrobiło się całkiem ciepło. W miarę szybko udało nam się złapać stopa i pojechaliśmy do New Plymouth poznać i odwiedzić Agę 🙂

Informacje praktyczne:

– Góra Egmont/Taranaki ma wysokość 2 518 m.n.p.m. – prowadzi na nią szlak z North Egmont.
– W 1881 roku utworzono w promieniu 6 mil od wierzchołka rezerwat przyrody, przekształcony później w Park Narodowy Egmont.
– Park ma idealnie kolisty kształt.
– Na górze często panują trudne warunki klimatyczne, pod względem wypadkowości jest na drugim miejscu zaraz po Mount Cook.
– lustrzane jezioro, w którym odbija się góra nazywa się Pouakai i jest bardzo maleńkie.
– w Parku jest zakaz spania na dziko.
– na szlakach znajduje się kilka schronisk.

Sprawdź ubezpieczenie turystyczne w Nowej Zelandii.

Park Narodowy Egmont widziany z kosmosu, źródło: Wikipedia

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *